Przywrócone arcydzieła w Krakowie: "Tam i z powrotem"
20 marca 2019Zapraszamy do Małopolskiego Ogrodu Sztuki (Kraków, ul. Rajska 12) na kolejne spotkanie z serii "Przywrócone arcydzieła". Jest to autorski cykl krytyka Łukasza Maciejewskiego przypominającego najlepsze filmy polskie i ich twórców.
26 marca o godzinie 19.00 Łukasz Maciejewski zaprezentuje "Tam i z powrotem" Wojciecha Wójcika z roku 2001.
Po projekcji gospodarz spotkania zaprasza na rozmowę z Januszem Gajosem, odtwórcą głównej roli w filmie.
"Tam i z powrotem" to znakomity film sensacyjny z polityczno-obyczajową nadbudową.
Jest rok 1965. Andrzej Hoffman jest wybitnym lekarzem, który mieszka i pracuje w Łodzi. Po wojnie kilka lat spędził w więzieniu. Jedynym dowodem w sprawie był donos
złożony Służbie Bezpieczeństwa i jego wojenna działalność (był łącznikiem Armii Krajowej w Anglii). Pewnego dnia podczas obchodu w szpitalu spotyka Piotra, którego znał
jeszcze z czasów partyzantki. Piotr za wszelką cenę chce wyjechać z Polski, by na Zachodzie rozpocząć nowe, lepsze życie. Jedynym sposobem, by zerwać z "szarą" polską
rzeczywistością, jest zdobycie jak największej liczby pieniędzy i paszportu. Jest tylko jedno rozwiązanie tego problemu: napad na bank. Piotr od dawna przygotowywał
plan napadu na konwój bankowy, jednakże do jego realizacji potrzebował wspólnika. Teraz pozyskał go w osobie Andrzeja, dla którego wyjazd za granicę to ostatnia szansa,
aby spotkać się z żoną i córką, mieszkającymi w Wielkiej Brytanii.
Sytuacja zaczyna się coraz bardziej komplikować, gdyż władze pragną za wszelką cenę zmusić Andrzeja do współpracy. Funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa - Niewczas
szantażuje go fałszywymi zeznaniami świadków, które mogą zakończyć jego praktykę zawodową. W takich okolicznościach jedyne wyjście z tej sytuacji to kradzież pieniędzy
i szybki wyjazd. Podjęcie decyzji o napadzie, to dopiero początek drogi ku "wolności". Dokładne przygotowania mają na celu przeprowadzenie bezkrwawego i błyskawicznego
rabunku. Plan zaczyna się wymykać spod kontroli, gdyż podczas akcji ranny zostaje jeden z ochroniarzy. Pogotowie zabiera go najbliższego szpitala. Lekarzem, który
będzie go operował, jest Andrzej Hoffman. W trakcie operacji musi podjąć najważniejszą decyzję w swoim życiu - czy uratować życie ludzkie, a tym samym podpisać na
siebie wyrok, czy też pozwolić, aby umarł jedyny świadek napadu...
Tak przed laty Łukasz Maciejewski pisał o aktorstwie swojego gościa:
Niepokonany. W czasach sprzedawania prywatności w odcinkach na łamach tabloidów, trwonienia talentu w serialach albo na tanecznym parkiecie, Janusz
Gajos pozostaje jedną z ostatnich już redut aktorskiej wyjątkowości. Udowadnia że karierę zawodową można budować inaczej. Wyłącznie rolami, a nie codzienną
spowiedzią z (nie)udanych ról życiowych.
Dziesiątki ról, setki wspomnień: zawadiacka diastema Janka Kosa i berecik z antenką Tureckiego, przepocona koszulka Michała Szmańdy z "Wahadełka"
Bajona i matowe spojrzenie majora Kąpielowego z "Przesłuchania" Bugajskiego, wreszcie banalny, trochę poplamiony wódką, żółty szalik z pięknego
filmu Janusza Morgensterna. Gajosowi było w nim do twarzy. Znakomitemu we wszystkim znakomicie.
Nie sposób go przeoczyć: przykuwa uwagę nawet grając najbardziej pospolite typy, albo występując w słabych filmach. Jest zbyt świadomy swoich możliwości, żeby można
było umieścić go w ściśle zdefiniowanym tunelu interpretacyjnym, albo przyporządkować do jednego tylko typu ról. Nie ma fizjonomii amanta i drania, a jednak potrafi
zagrać jednego i drugiego. Zagrać - a zatem siłą aktorskiej mimikry przekonać wątpiących, że w tej profesji można udawać życiorysy równoległe, z lepszym lub gorszym
rezultatem wcielać się w cudze biografie, ale można także - to przypadek Gajosa - stawać się portretowanymi. Przejmować nie tylko ich twarze, ale także ból, marzenia,
strach i nienawiść. Całą gamę sprzecznych uczuć. Gajos osiągnął na tym polu mistrzostwo. Bez podpórki w osobie reżyserskiego guru, któremu byłby wierny, aktor w swojej
w gruncie rzeczy samotniczej aktorskiej drodze, niejeden raz udowodnił, że stać go na wszystko.
Z nielicznych wywiadów, których udzielił, wiemy, że nie lubi zarówno egzaltowanego, krytycznego pustosłowia na własny temat, jak i niemądrych wycieczek
autobiograficznych. Jest bowiem aktorem w starym stylu, dla którego jedynym obowiązującym językiem artystycznej komunikacji z widzem jest teatralna scena, albo filmowy
plan; bo aktorstwo to sprawa serio. W tym znaczeniu Janusz Gajos jest beneficjentem tego samego artystycznego rodowodu, co Mikołajska, Holoubek,
Łomnicki, Komorowska, Zapasiewicz, Trela, Frycz. Samotnicy z wyboru.
Zarówno w teatrze, jak i w kinie, aktor unika zadań zbyt łatwych, oczywistych. Aktorską osobowość definiuje poprzez krańcowo różne role: komediowe, tragiczne,
ambiwalentne. Jest także mistrzem detalu. Myśląc o Gajosie, natychmiast wydobywamy z pamięci dziesiątki jego mimicznych pasaży, gestów, tików - rysowanych, zwłaszcza na
scenie, grubą kreską, ale nigdy nieocierających się o karykaturę. Bo Janusz Gajos po prostu dobrze wie, kiedy trzeba wyciszyć emocje, zamilknąć.
Dość powiedzieć, że najważniejszą filmową kreacją Janusza Gajosa w ostatnich kilkunastu latach był lichwiarz w
"Łagodnej" Dostojewskiego w reżyserii Mariusza Trelińskiego.
- Ludzie, miłujcie się - kto to powiedział? - pytał, stojąc przy trumnie żony, grany przez Gajosa właściciel lombardu. Ten zdymisjowany oficer kupił szesnastoletnią
dziewczynę od ciotek-sekutnic. Biedą i skąpstwem próbował zabić w niej godność. Bezskutecznie. Łagodna wybrała samobójczą śmierć, samotność we dwoje była dla niej
wyzwaniem zbyt ciężkim, żeby potrafiła temu sprostać. Bohater, zamknięty w dusznym pokoju z ciałem ukochanej kobiety, snuje spowiedź z przeklętego życia. Każda minuta
monologu jest torturą, o której świadczą krople potu spływające po twarzy mężczyzny. Lichwiarz w wykonaniu Gajosa nie poddaje się jednoznacznej ocenie. Proste
przełożenie, że dziewczyna, kupiona niczym sprzęt, była aniołem, on zaś katem, nie wydaje się uzasadnione. - Jakże ja zostanę tutaj sam? - pyta daremnie. W finale
filmu, powracający uporczywie obrazowo-dźwiękowy motyw topniejących kostek lodu, zamiera. Na dłoni lichwiarza znika ostatnia kropla, następnej już nie będzie. Nie
będzie też Łagodnej. W ogóle niczego nie będzie.
(...)
Próba zamknięcia aktorstwa Janusza Gajosa w krótkim szkicu, wydaje się skazana na niepowodzenie. W przypadku tego artysty każde analityczne "tak",
spotyka się z interpretacyjnym "nie". Podczas długiej kariery zbyt często udowadniał, że nie ma takiego hasła, epitetu lub określenia, którym można by zamknąć jego
artystyczną drogę. Gajos to paradoks.
Nie sprzeniewierzając się koncepcji scenariuszowej czy reżyserskiej, obdarowuje swoich okrutnych bohaterów rysem tragicznym, lub tragikomicznym. W kilkusekundowych
mikrosytuacjach, pokazuje że zło wpisane w ich charakter jest jedynie ekwiwalentem innych, być może szlachetniejszych emocji, które w odmiennych okolicznościach mogłyby
zwyciężyć. Kiedy grał Makbeta w spektaklu Mariusza Trelińskiego, wydawało się, że postać ta, obwarowana dziesiątkami teatrologicznych analiz i
reżyserskich konceptów, nigdy nie była aż tak ludzka, zawstydzająco banalna. Jego Carter w "Sympatico" Sheparda w reżyserii Mariusza Grzegorzka,
stawał przed widzami najpierw jako bardzo z siebie zadowolony milioner, żeby podczas długiego teatralnego wieczoru, precyzyjnie pokazać, że pewność siebie była w
istocie pozorowana. Bo Carter to ludzki wrak: grzeszny i cierpiący.
Jeżeli zatem jakakolwiek psychofizyczna cecha aktorstwa Janusza Gajosa wydaje się stała, jest nią trudno definiowalna nerwowość. Bohaterowie
Gajosa: zamknięci w sobie, albo rubaszni i pełni wdzięku, zdystansowani lub pochmurni, wydają się postaciami, których przerasta status quo. Uparcie próbują czegoś
więcej. Zmieniają miny, wyciągają (chowają) rewolwer, uparcie przecierają brudne szkła okularów. Są znerwicowani, nie potrafią żyć samotnie. Nawet w monodramach aktor
potrzebuje balansu: spotkania ze wzrokiem widza, albo z postacią dramatu, w której spojrzeniu może się odbić. Jest aktorsko wręcz uzależniony od partnera. Tak jakby
bliskie było mu zdanie Emmanuel Lévinasa - "ani chwili nie mogę zostać w spokoju sam ze sobą". Być może w tym zdaniu kryje się również inna charakterystyczna cecha
Janusza Gajosa. Ten urodzony indywidualista i samotnik, inaczej niż na przykład Łomnicki, znakomicie odnajduje się w zespole. W wieloobsadowych
przedstawieniach niemal zawsze wygrywa swoją odrębność, nie przeszkadzając jednak niepodległości rozwiązań kolegów. On gra fair. Zawsze.